Hitlerowski mundur miał zapewniać prestiż i poczucie wyższości. Z czasem okazał się powodem do wstydu. Historia Aloisa Mojeścika z Ustronia na Śląsku Cieszyńskim, walczącego na froncie wschodnim pod nazistowską flagą.
Tuż obok eksplodował granat. Trzeci w ciągu kilku minut. Huk rozdzierał uszy. Wszędzie dookoła słychać było strzały. Schylony zaczął czołgać się w stronę okopów. Miał do pokonania zaledwie 10 metrów. Czuł jednak niewyobrażalny strach myśląc jak długi jest ten dystans. Nie wiedział jak blisko są żołnierze radzieccy. W powietrzu unosił się zapach spalin i metalu. Wszędzie dookoła porozrzucane były części zniszczonej artylerii. Zaciekłe walki toczyły się tam od wielu dni. 23 sierpnia 1943 roku Sowieci zdobyli Charków. Był to cios dla Wehrmachtu. Alois bronił tego miasta uchodząc cudem z życiem. Teraz jego kompania wycofała się aż na przedmieścia Połtawy. Zmęczeni, brudni, niepewni przyszłości. Dowództwo zapewniało ich, że są w stanie się obronić. W końcu operacją dowodził sam feldmarszałek Erich von Manstein. Ich zadaniem było niedopuszczenie Sowietów do brzegu Dniepru.
282 Dywizja Piechoty, w której służył Mojeścik, zaledwie przed dwoma miesiącami została przeniesiona na front wschodni. – Pogonimy czerwonych – cieszyli się koledzy Aloisa, gdy tylko dowiedzieli się, że opuszczają Francję, gdzie stacjonowali. Teraz, czołgając się, mijał ciało jednego z nich. Spojrzał na twarz przyjaciela. Wciąż miał otwarte oczy.
Kolejny wybuch przerwał pożegnanie. Alois przyśpieszył. Zostało mu zaledwie kilka metrów. Coraz wyraźniej słychać było rosyjskie okrzyki. Sowieci byli naprawdę blisko. Strzał za strzałem, tak jakby celem każdego z nich był tylko on. Kolejny granat. Kolejne wybuchy.
Ostatni metr przed okopem. Niczego bardziej nie pragnął, jak wskoczyć do wykopanego w ziemi dołu. Pół metra. Strzały, okrzyki, spaliny, wybuchy. Nagle usłyszał „Szybciej, osłaniam cię!” po czym seria z karabinu maszynowego w stronę Sowietów umożliwiła Aloisowi bezpieczne wtoczenie się w okop.
Usiadł na wysuszonej od słońca glinie. Oparł się. Jego dłonie drżały. Cieszył się jednak, że żyje. Spojrzał w górę. Było południe, a sierpniowy skwar wywołał pot na jego ubłoconej twarzy. Brud był jednak najmniejszym problemem. Wziął łyk wody. Smakowała paskudnie. Pił. Nie było alternatywy, a czuł potężne pragnienie. Walki trwały od rana. Od kiedy Sowieci przejęli Charków przed dwoma dniami, parli na zachód niesieni tryumfem.
- Mojeścik! Ewakuacja – krzyknął do niego dowódca. Nie miał na to siły. Chciał po prostu przenieść się do domu. Chciał odpocząć. Gardził każdą chwilą. Narastał w nim coraz większy gniew. „Po co to wszystko?”, pomyślał. Nie to mu obiecywano, kiedy stawił się przed komisją rekrutacyjną w mieście Teschen (pl. Cieszyn). Mieli okryć się sławą jako rasa panów. Łechtano ego chłopaków w jego wieku snując wizję tysiącletniego państwa, którego mieli być fundamentami. Wmawiano im, że ludzie dzielą się na lepszych i gorszych ze względu na pochodzenie. On był z tych lepszych. Podobało mu się to na początku. Teraz już nie. Nie on jeden uległ czarowi nowego państwa, które miało zjednoczyć wszystkie dawne germańskie ziemie. Żołnierzami zostali jego starsi bracia, nawet ci którzy już założyli rodziny. Koledzy z sąsiedztwa także poszli walczyć. Niektórzy się tłumaczyli, że to przymusowe wcielenie. Inni chcieli przyłożyć rękę do propagandy, której ulegli. Jedni i drudzy walczyli za III Rzeszę. Kartki zapewniające o powodzeniu spływały do rodzinnego Lipowca z najróżniejszych stron Europy.
- Mojeścik! Szybciej! – stanowczy głos dowódcy oprzytomnił Aloisa. Ruszył. Złapał karabin. Szedł za pozostałymi z kompanii dziewiątej. Strzały nie cichły, chociaż były już mniej intensywne. Niemieckie czołgi skutecznie hamowały postępy Sowietów. O każdy metr jedni i drudzy walczyli z największą zaciekłością. Jazgot był nie do zniesienia.
- Stop! – zarządził dowódca. Stanęli. Alois odwrócił się i spojrzał na przerażoną twarz żołnierza, który był tuż za nim. Dopiero co przybył na front. Miał może 18 lat. Jego powieki drżały.
– Skąd jesteś? – zapytał go Mojeścik.
– Z Wiednia – odpowiedział chłopiec.
– Będzie dobrze – Alois poklepał go po ramieniu. – Wrócisz do Wiednia – dodał. Szczerze w to wierzył.
Chłopiec popatrzył na niego z pogardą. Widać było, że ogarnęła go wściekłość.
– Po cośmy tu w ogóle przyjechali? Przecież nie jesteśmy u siebie – wyrzucił osiemnastolatek hamując łzy. Alois spojrzał w jego oczy. Nie wiedział co odpowiedzieć. Osiemnastolatka łatwo zbałamucić i wysłać na wojnę. Ale jego? Dwudziestosiedmiolatka? Odwrócił wzrok.
Dowódca dał znak by szli dalej. – Żołnierze! Jeśli przeżyjecie czekają na was medale odwagi! To zaszczyt! – oznajmił głośno, gdy odgłosy działań wojennych na kilka sekund przycichły. Nikt nie skomentował. – A 42 marki premii was nie ominą – dodał.
Alois zaśmiał się w duchu. „Dobra wycena. Sto marek miesięcznie, czterdzieści premii i kawałek blachy za codzienne narażanie życia w imię idei wymyślonej przez kilku chłopa”. Złość wezbrała w nim jeszcze bardziej. Czuł się oszukany. Nie tak wyobrażał sobie wojnę. Koledzy z sąsiedztwa opowiadali, że wojna jest piękna. Wszystkie wojska drżą przed Wehrmachtem, a dziewki z zajmowanych wiosek przynoszą Niemcom kwiaty i butelki z wódką, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę. „Dlaczego nie potrafiłem dostrzec jakie to głupie”, pomyślał.
Dotarli na koniec okopu. Stamtąd mieli już tylko 300-400 metrów do ciężarówki. Biegiem dotarliby do niej w dwie minuty. Dym z płonącego nieopodal czołgu utrudniał ocenę ryzyka. Nie wiedzieli czy nie kryją się za nim Sowieci. Dowódca rozkazał poczekać na dogodny moment. – Jak ocalejemy, to najemy się do syta – komendant ponownie zaczął zachęcać świetlaną przyszłością.
Na wojskowe przydziały nie można było narzekać. Dbano, by kaloryczne i zróżnicowane posiłki trafiały do jednostek. Każdy żołnierz otrzymywał codziennie chleb, smarowidło, kiełbasę, konserwę rybną, serową oraz dżem jako rację zimną. Każdego dnia serwowano do tego gorący posiłek, na który składały się kilogram ugotowanych ziemniaków, warzywa, porcja makaronu lub kaszy, a także solidny kawałek mięsa. Dodatkowo można było pobrać 7 papierosów, kawę, herbatę i od czasu do czasu czekoladę. Niemieccy żołnierze nie głodowali.
Intensywne promienie przypiekały zmęczone twarze dziewiątej kompanii. Alois poczuł w powietrzu zapach krwi zmieszanej z aromatem świeżo skoszonej trawy. To drugie przypomniało mu rodzinny dom. Mieszkali we wsi Lipowiec, koło Ustronia na Śląsku. Byli bogatymi gospodarzami. Mieli rozległe połacie pola, które od dzieciństwa pomagał oporządzać. Był najmłodszy z dziewiątki rodzeństwa. Jego matka, Anna, zmarła, gdy miał niecałe sześć lat. Jedyne wspomnienie jakie mu zostało to widok leżącej w łóżku, czerwonej, spoconej i krzyczącej z bólu. W 1922 roku przegrała walkę z tyfusem. Po jej śmierci wszystko się zmieniło. Ojciec w zaledwie dwa miesiące ożenił się po raz drugi. Miał kolejną trójkę dzieci. Przestał poświęcać czas pozostałym. Mieli mu to za złe. Szczególnie bolało to Aloisa, który w miarę dorastania oddalił się emocjonalnie od ojca.
Westchnął. Poczuł tęsknotę za domem. Za zielonym Lipowcem, Ustroniem i płynącą tam Wisłą. Zamiast pomagać teraz przy sianokosach jak co roku, siedział w wykopanym dole gdzieś daleko, na Ukrainie, chowając głowę przed wprowadzonymi w niewyobrażalną prędkość kawałkami metalu, zwanymi pociskami. Chciał zobaczyć braci i siostry.
Poczuł, że po powrocie musi pójść na grób ojca. Chciał powiedzieć, że mu wybacza. Uświadomił sobie, że na tej wojnie widział i robił rzeczy gorsze niż brak zainteresowania, który zarzucał ojcu.
Dowódca dał znak. – Teraz! – krzyknął. Cała kompania dziewiąta rzuciła się w stronę ciężarówki. Biegli. Silnik był już zapalony. Osłaniał ich stojący obok czołg. Nagle Sowieci otworzyli ogień. Karabiny wydawały przeraźliwe odgłosy. Jeden z pocisków wbił się w plecy dowódcy, który z jękiem padł na ziemię. Drugi przerwał życie osiemnastolatka z Wiednia. Alois krzyknął głośno z rozpaczy. Nie mógł się jednak zatrzymać.
Sto metrów. Siedemdziesiąt. Czterdzieści. Sowieci nie przestawali strzelać. Krzyczeli przy tym: „Polujemy na nazistów!”. Dwadzieścia. Ciężarówka powoli zaczęła ruszać. Dziesięć. Kolejna seria strzałów. Pięć. Strzał po strzale. Dwa.
Wskoczył na pakę. Pozostali także. Poczuł przemiłe ciepło, które otuliło całe jego ciało. Potem wilgoć. Ciężarówka przyśpieszyła. Znów ciepło. Zaczęło się ściemniać. „Czyżbyśmy wrócili do Lipowca. Czyżby wojna się skończyła?” – pomyślał. Nigdy wcześniej nie czuł takiej błogości. Nigdy wcześniej nie czuł takiej ulgi. Położył się na plecach. Jak gdyby w spowolnionym tempie zobaczył kolegów. Mieli przerażone twarze. Nie wiedział dlaczego. Dotknął munduru. Czerwony, wilgotny. Dwaj żołnierze coś do niego mówili, dwaj inni trzymali za dłoń. Nie potrafił dłużej trzymać otwartych oczu. Dla niego wojna się skończyła 25 sierpnia 1943 roku pod Połtawą. Przed oczami ujrzał rodzinny dom, ten jeszcze z mamą. Podeszła do niego, przytuliła, a Alois uśmiechnął się i zamknął oczy.
Autor: Jonasz Milewski
Źródła:
Lexikon der Wehrmacht
Bundesarhiv
Narodowe Archiwum Cyfrowe
Commenti